Targi Designu 2023, Europa Centralna, Gliwice | Cenię sobie dziecięcą szczerość i dostałam komplementy w postaci kilkuletnich zwiedzających, fot. Marta Podgórska
"... jak artysta nie zabił w sobie dziecka.
Nie lubię nudnych wystaw. Nie cierpię fałszywego przejęcia ani udawanego zainteresowania moimi dziełami. Jeśli ktoś rozumie mój obraz inaczej niż ja, to cieszę się jak dziecko - mówi Władysław Szyszko. Bo to znaczy, że obraz w jakiś sposób żyje swoim życiem. A ponad wszystko: to oznacza, że nie jest nudny. Też chodzę na wystawy i nie lubię tych nudnych. I znów dochodzimy do tego, że jestem trochę jak dziecko. Nie cierpię udawanego zainteresowania. Dziecko jak pójdzie na wystawę obrazów, które składają się z kilku kleksów, uczciwie przyzna: nie podoba mi się, u mnie w przedszkolu dzieci rysują ładniejsze.
- Nie najlepsze ma Pan zdanie o sztuce współczesnej?
- Zależy, jakiej, bo może ona być dobra, albo przeciwnie. Jeśli patrzę na instalację, która składa się z sedesu i kilku nachlapanych kleksów na podłodze, to mam chyba prawo nie rozumieć manifestu artysty? Więcej: sądzę, że widzowie mogą to potraktować jako oszustwo i szarlatanerię.
- Mam koleżankę po historii sztuki, która starała się zaimponować chłopakowi, tłumacząc mu w muzeum znaczenie eksponatów. Tak się zagalopowała, że wytłumaczyła znaczenie skrzynki z bezpiecznikami, która, jak się okazało, już częścią wystawy nie była.
- No to poćwiczyła przynajmniej wyobraźnię!
- Ale ja wolę, jak sztuka jest bardziej czytelna. Jak ludzi odpręża, relaksuje, jak wychodzą z moich wystaw w dobrych humorach. A najbardziej to lubię, jak na te wystawy wracają. Bo to znaczy, że ich zainteresowanie nie było jedynie kurtuazją.
- Wracają?
- Rzadziej niż kiedyś, w smutnych czasach PRL-u. A mam dość szerokie obserwacje, bo pierwszą wystawę robiłem jeszcze w latach sześćdziesiątych. Wówczas ludzie przychodzili do galerii głównie po to, żeby odpocząć od otaczającej ich szarzyzny. Był w Polakach głód kolorów. Sam zbierałem kolorowe gazety, które udało się zdobyć z Zachodu. Ludzie przychodzili więc obejrzeć sztukę, żeby ubarwić swoje życie. Teraz jak pójdzie pani do Galerii Krakowskiej, znajdzie ich więcej niż w galerii sztuki.
- Polacy za komuny te obrazy kupowali?
- Kupowali chętniej niż teraz. Już nie mówiąc o gościach z Zachodu, dla których niezły obraz za 50 czy 100 dolarów to była gratka, a dla mnie mnóstwo pieniędzy. Dziś to się wyrównało i aż tak nie opłaca się sprzedawać dzieł sztuki na Zachód.
- Nie może być tak źle. Widzę, że kilka obrazów z tej wystawy jest już zarezerwowanych przez kupujących. Mimo, że kosztują powyżej tysiąca złotych.
- Kupują je głównie ludzie z wymierającej klasy średniej. Największą satysfakcją jest dla mnie, jak mówią: powiesiłam pana obraz w sypialni, żeby patrzenie na niego sprawiało mi codzienną radość. Niestety, ci ubożsi nie mają pieniędzy, a najbogatsi kupują obrazy, licząc na przynoszącą profit inwestycję, a nie po to, żeby tą sztuką się cieszyć. Pamięta pani budowlańca z Olkusza, który ukradł obraz Moneta? Nie po to, żeby sprzedać, ale dlatego, że naprawdę zakochał się w tym dziele. Wzbudza on we mnie znacznie więcej sympatii niż szejk, który kupi Picassa tylko po to, żeby na kilka lat schować go głęboko do sejfu, a potem sprzedać po dwukrotnie wyższej cenie."
~ fragment wywiadu Marii Mazurek z artystą Władysławem Szyszko w Gazecie Krakowskiej, 28 maja 2015 pt. "Pneumo-koki i kuku-rydzyk, czyli jak artysta nie zabił w sobie dziecka"