Wystawa "Ogrody polskie ogrody japońskie" w Galerii Zajazd przy Dworku Białoprądnickim, Kraków 2011
"Nie lubię nudnych wystaw. Nie cierpię fałszywego przejęcia ani udawanego zainteresowania moimi dziełami.
Jeśli ktoś rozumie mój obraz inaczej niż ja, to cieszę się jak dziecko - mówi Władysław Szyszko. Bo to znaczy, że obraz w jakiś sposób żyje swoim życiem. A ponad wszystko: to oznacza, że nie jest nudny. Też chodzę na wystawy i nie lubię tych nudnych. I znów dochodzimy do tego, że jestem trochę jak dziecko. Nie cierpię udawanego zainteresowania. Dziecko jak pójdzie na wystawę obrazów, które składają się z kilku kleksów, uczciwie przyzna: nie podoba mi się, u mnie w przedszkolu dzieci rysują ładniejsze.
- Nie najlepsze ma Pan zdanie o sztuce współczesnej?
- Zależy, jakiej, bo może ona być dobra, albo przeciwnie. Jeśli patrzę na instalację, która składa się z sedesu i kilku nachlapanych kleksów na podłodze, to mam chyba prawo nie rozumieć manifestu artysty? Więcej: sądzę, że widzowie mogą to potraktować jako oszustwo i szarlatanerię.
- Mam koleżankę po historii sztuki, która starała się zaimponować chłopakowi, tłumacząc mu w muzeum znaczenie eksponatów. Tak się zagalopowała, że wytłumaczyła znaczenie skrzynki z bezpiecznikami, która, jak się okazało, już częścią wystawy nie była.
- No to poćwiczyła przynajmniej wyobraźnię! Ale ja wolę, jak sztuka jest bardziej czytelna. Jak ludzi odpręża, relaksuje, jak wychodzą z moich wystaw w dobrych humorach. A najbardziej to lubię, jak na te wystawy wracają. Bo to znaczy, że ich zainteresowanie nie było jedynie kurtuazją.
- Wracają?
- Rzadziej niż kiedyś, w smutnych czasach PRL-u. A mam dość szerokie obserwacje, bo pierwszą wystawę robiłem jeszcze w latach sześćdziesiątych. Wówczas ludzie przychodzili do galerii głównie po to, żeby odpocząć od otaczającej ich szarzyzny. Był w Polakach głód kolorów. Sam zbierałem kolorowe gazety, które udało się zdobyć z Zachodu. Ludzie przychodzili więc obejrzeć sztukę, żeby ubarwić swoje życie. Teraz jak pójdzie pani do Galerii Krakowskiej, znajdzie ich więcej niż w galerii sztuki.
- Polacy za komuny te obrazy kupowali?
- Kupowali chętniej niż teraz. Już nie mówiąc o gościach z Zachodu, dla których niezły obraz za 50 czy 100 dolarów to była gratka. A dla mnie - mnóstwo pieniędzy. Dziś to się wyrównało i aż tak nie opłaca się sprzedawać dzieł sztuki na Zachód.
- Nie może być tak źle. Widzę, że kilka obrazów z tej wystawy jest już zarezerwowanych przez kupujących. Mimo, że kosztują powyżej tysiąca złotych.
- Kupują je głównie ludzie z wymierającej klasy średniej. Największą satysfakcją jest dla mnie, jak mówią: powiesiłam pana obraz w sypialni, żeby patrzenie na niego sprawiało mi codzienną radość. Niestety, ci ubożsi nie mają pieniędzy, a najbogatsi kupują obrazy, licząc na przynoszącą profit inwestycję, a nie po to, żeby tą sztuką się cieszyć. Pamięta pani budowlańca z Olkusza, który ukradł obraz Moneta? Nie po to, żeby sprzedać, ale dlatego, że naprawdę zakochał się w tym dziele. Wzbudza on we mnie znacznie więcej sympatii niż szejk, który kupi Picassa tylko po to, żeby na kilka lat schować go głęboko do sejfu, a potem sprzedać po dwukrotnie wyższej cenie. "
~ fragment wywiadu Marii Mazurek z artystą Władysławem Szyszko w Gazecie Krakowskiej, 28 maja 2015, pt. " Pneumo-koki i kuku-rydzyk, czyli jak artysta nie zabił w sobie dziecka"